„Nie umiem sama tworzyć historii, one same do mnie przychodzą.”

Z Barbarą Gawryluk rozmawia Alicja Głuszek



Z panią Barbarą Gawryluk, autorką książek dla dzieci i dorosłych, tłumaczką literatury szwedzkiej, a od niedawna również kolekcjonerką ilustracji dziecięcej, rozmawiamy o meandrach jej kariery zawodowej, o spotkaniach z czytelnikami i podejściu do literatury.

 

Przed wywiadem pani Barbara oprowadza nas po swoim mieszkaniu. Pierwszy jest oczywiście jej gabinet, wypełniony książkami: jedna kanapa, małe biurko, wielkie okno. Potem kuchnia i salon. Pisarka prezentuje nam grafiki i fotografie, które wiszą niemal wszędzie. Po chwili rozmowy siadamy na kanapie; przed nami na stoliku leży kilkanaście książek Jej autorstwa.

 

 

Barbara Gawryluk: Te zdjęcia i te wspomnienia wywołują u mnie nostalgię.

Alicja Głuszek: To były dalekie podróże?

Barbara Gawryluk: Tak, to były wyspy Bahama, gdzie napisałam książkę dla dzieci o śwince Tutu. Moja bohaterka mieszka właśnie na Bahamach, na Wyspie Świnek.

Skąd wziął się pomysł na książkę o śwince?

Barbara Gawryluk: Mój syn jest zapalonym podróżnikiem. Już dobre kilka lat temu ze swoją wówczas jeszcze narzeczoną wyruszyli w podróż na Karaiby. Na przełomie listopada i grudnia odwiedzili archipelag Bahamów, a na święta Bożego Narodzenia wrócili do Polski. Pamiętam, że siedzieliśmy razem przy stole, a oni cały czas opowiadali o Wyspie Świnek, na której byli. Basia, teraz już moja synowa, wtedy narzeczona mojego syna, mówi: „Pani musi napisać książkę o takiej śwince, ja już wszystko wiem! To musi być taka świnka, która się bardzo źle czuje w swoim chlewiku i marzy o jakimś wyjątkowym miejscu, a potem dowiaduje się, że jest gdzieś na świecie Wyspa Świnek, i tam właśnie się wybiera”. I ja taką książkę napisałam. Zaraz ją Pani pokażę.

Idziemy do sypialni, tam zatrzymujemy się przed dużymi fotografiami. Na ścianie znajdują się zdjęcia rodziny pani Barbary, jej syna i synowej, zrobione na Wyspie Świnek. Oczywiście świnki też są na nich uwiecznione. Ilustratorka, która współpracowała z panią Barbarą, widziała te fotografie z podróży i inspirowała się nimi przy tworzeniu ilustracji do opowieści o śwince Tutu.

Czy tak wygląda typowy start projektu? Tak zaczynają się pomysły na książki?

Barbara Gawryluk: W moim przypadku tak, tu właśnie wychodzi moje dziennikarstwo... Nie umiem po prostu tworzyć historii, one same do mnie przychodzą. Może dlatego z powodu pandemii przeżywam taki kryzys. Ktoś mi coś opowie, zobaczę coś w telewizji, tak jak było z psem Baltikiem – książka powstała po tym, jak zobaczyłam obraz pieska płynącego Wisłą na krze. To mnie tak poruszyło, że zaczęłam śledzić tę historię do samego końca. I potem napisałam książkę Baltik. Pies, który płynął na krze. Podobnie jak w historii o śwince Tutu, to, że gdzieś tam jest Wyspa Świnek, działa na ludzką wyobraźnię. Proszę sobie wyobrazić, jak na spotkaniach autorskich z dziećmi opowiadam o tej wyspie. Dzieci wszystkie siedzą z otwartymi buziami. Ja zwykle pokazuję im książkę, czytam fragment, prezentuję ilustracje, a pod koniec przychodzi czas na zdjęcia z prawdziwej Wyspy Świnek. Nikt do końca nie wie, skąd te świnki się tam wzięły. Jest kilka teorii, oczywiście przewodnicy lokalni opowiadają różne historie: co przewodnik, to inna wersja. Jedna z nich mówi, że jakiś statek, który wiózł świnki, zgubił się na oceanie, rozbił się, a zwierzątka dopłynęły na bezludną wyspę. Ale słyszałam też, że to jest sztuczny twór, że po prostu mieszkańcy Bahamów bardzo potrzebują turystów. W tamtym rejonie świata występują olbrzymie problemy z powodu przechodzących co roku huraganów. Mieszkańcy wciąż muszą odbudowywać swoje domostwa i potrzebują na to pieniędzy, więc co chwilę stwarzają nowe atrakcje dla turystów, na przykład farmę, na której można pływać z rekinami, oglądanie płaszczek albo nurkowanie na rafie. W ten sposób stworzyli też Wyspę Świnek – jako jedną z lokalnych atrakcji.

 

 

To jest też dla nas lekcja, że ludzi nęcą historie. Historie, w Pani przypadku, są gdzieś tam – albo zaczerpnięte z rzeczywistości, albo zmyślone.

Barbara Gawryluk: Tak, dokładnie. Cały dowcip polega na tym, aby umieć to opowiedzieć: taka historia o śwince, która  mieszkała w Polsce w chlewiku i bardzo źle się czuła, bo była piegowata i nie bardzo mogła rosnąć, a wszystkie świnki się z niej śmiały, to jest w zasadzie klasyczna bajka, prawda? Czyli bohater przeciwko różnym przeciwnościom losu, walka o lepsze życie, spełnianie marzeń. Jak opowiadam tę historię dzieciom, słuchają jej jak bajki. A dopiero na samym końcu dowiadują się, że Wyspa Świnek istnieje naprawdę.

I tu pojawia się pewnie problem dla niektórych rodziców, bo dzieci zaraz dopytują: „Gdzie to jest, czy możemy tam pojechać?”.

Barbara Gawryluk: A ja im wtedy mówię, że człowiek musi być jak tak świnka, musi mieć marzenia, musi mieć jakieś cele. I że ja zawsze marzyłam o wyprawie do egzotycznego kraju, ale musiałam przeżyć ponad sześćdziesiąt lat, aby to pragnienie zrealizować.

Czy to właśnie jest główne przesłanie, jakie Pani chciałaby przekazać w swoich książkach?

Barbara Gawryluk: Tych przekazów jest chyba więcej. Ja najczęściej opowiadam historie, które są blisko nas. Takie z własnego podwórka, bloku, domku. One są bardzo osadzone w rzeczywistości, w której żyją dzieci. Ważnym zadaniem jest dla mnie to, aby dzieciom opowiadać historie, w których one same się odnajdują. Czyli jeżeli jest to opowieść na przykład o dziewczynce, której rodzice się rozwiedli, i która po różnych trudnych momentach i próbach jakoś sobie to życie poukłada, to w ten sposób daję sygnał dzieciom, które znają taką sytuację z swojego doświadczenia albo z otoczenia.

 

 

I skoro jest taki bohater w książce, to ja już nie jestem takim odludkiem.

Barbara Gawryluk: Trudno mi powiedzieć, bo  nie wiem przecież, czy taka książka jest w stanie uleczyć dzieci z ich kompleksów i czy smutków, ale myślę, że jeśli odnajdują podobnego do siebie bohatera, to nie czują się samotne ze swoimi problemami.

Czyli to jest jedna z Pani życiowych motywacji. A jak z innymi Pani pasjami, zajęciami? Jak pojawił się przeskok z bycia filolożką, potem dziennikarką i wreszcie pisarką?

Barbara Gawryluk: Jestem z wykształcenia filolożką szwedzką. W trakcie studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim wpadłam na pomysł, aby tłumaczyć literaturę dla dzieci. Bo ja wtedy, jak wielu ludzi w tamtych czasach, wyjechałam za pracą do Szwecji. To nie było wcale proste: aby wyjechać za granicę, trzeba było szukać różnych możliwości: albo zaproszenia, albo pracy, albo stypendium. Po pierwszym roku studiów dostałam propozycję, aby pojechać jako opiekunka do dzieci do bardzo fajnej rodziny, która mieszkała w Uppsali. Spędziłam tam ponad dwa miesiące, zajmując się czteroletnim Andreasem i siedmioletnim Danielem – to oni właściwie wprowadzili mnie w świat współczesnej szwedzkiej książki dla dzieci, a nie była to już wtedy wyłącznie Astrid Lindgren, wielu nowych autorów zyskało wtedy znacznie na popularności. Czytałam chłopcom na głos wieczorem, na dobranoc – to należało do moich obowiązków. Tam pomyślałam, że kurczę, takie fajne książki, a my ich w ogóle w Polsce nie znamy! Wiedziałam już, co chcę robić: tłumaczyć je dla polskiej publiczności.To były lata siedemdziesiąte, osiemdziesiąte.

 

 

A co w nich było takiego innego, odmiennego od książek, jakie się wówczas wydawało w Polsce?

Barbara Gawryluk: Zupełnie brakowało mi takich książek u nas. Książek, które opowiadały o rzeczywistości, o współczesności, o problemach dzieci. Ja nigdy, również jako mała dziewczynka, jako czytelniczka, nie lubiłam fantasy, książek fantastycznych, bajek. Od jakichś fantazji ucieczkowych wolałam, jak to mówiła Pani w bibliotece, książki o dzieciach, czyli takie o ich świecie, o tym, co im się przydarza; żeby były przygody, żeby w nich było opisane zwyczajne życie. Bardzo polubiłam książki takich autorów jak Nienacki, Niziurski, Ożogowska, Bahdaj, wszystkie tomy Szklarskiego. Taka literatura mi pasowała, a tego mi brakowało w Polsce dla młodszych dzieci. Miałam wtedy dobre wyczucie, miałam nosa, że tego autentycznie brakuje i że rynek będzie się rozwijał w takim kierunku. Ale w tamtych czasach  przebicie się z takim pomysłem w którymś z wydawnictw było prawie niemożliwe.

Pamiętam, że po czwartym, a może po piątym roku studiów byłam znowu w Szwecji. Przywiozłam sobie w oryginale książkę, która miała wtedy premierę. Wokół tej książki było wówczas szaleństwo w Szwecji, gdyż była to nowa książka Astrid Lindgren – Ronja, córka zbójnika. Po wielu latach milczenia autorki w końcu ukazała się kolejna fabuła dla dzieci. Wymyśliłam sobie, że będę tę książkę tłumaczyć – kompletnie nie mając pojęcia o świecie wydawniczym, o ludziach, którzy tłumaczyli wtedy książki i mieli podpisane opcje w kontraktach, że przez całe życie będą zawsze tłumaczyć Astrid Lindgren. Z taką rzeczywistością zderzyłam się  po studiach. To nie jest tak, że przychodzi się do wydawnictwa z pomysłem na tłumaczenie danej książki i natychmiast się je robi. Trzeba mieć dorobek, znajomości, siedzieć w tym wydawnictwie w Warszawie.

 

 

Okazało się, że to środowisko redakcji wydawnictw było dla Pani zamknięte.

Barbara Gawryluk: To był absolutnie zabetonowany świat. Do tego przyszedł zaraz stan wojenny i wszystko się pokomplikowało, a ja się wtedy zdecydowałam na macierzyństwo. Najpierw urodziłam synka, potem córeczkę. Chciałam bardzo zajmować się nimi w domu i w związku z tym zrobiłam uprawnienia tłumacza przysięgłego – czyli zupełnie inaczej, niż sobie to wymarzyłam. Zaczęłam przekładać dokumenty, świadectwa, rachunki. Tłumaczyłam w sądzie. Na szczęście była to taka praca, którą mogłam zajmować się w domu, i która pozwalała mi zajmować się dziećmi. Tak przeszły mi całe lata osiemdziesiąte. Po przełomie, po 1989 roku, pojawiły się różne nowe możliwości, zmieniła się również moja sytuacja życiowa. Zostałam sama z dziećmi. Wiedziałam, że muszę znaleźć pracę na etat; coś, co sprawi, że będę spokojna o dzieci, da mi ubezpieczenie i tak dalej, zaczęłam więc szukać takiego zatrudnienia.

Zobaczyłam wtedy ogłoszenie, że Radio Kraków szuka reporterów. Wzięłam udział w konkursie, wygrałam go z kilkoma innymi osobami i dostałam się do radia. Po kilku miesiącach stażu dostałam propozycję pracy – stąd się wzięło to radio i dziennikarstwo. To w ogóle nie było coś, co planowałam. Moi przyjaciele się dziwili, pytali: „Ale jak, dlaczego radio? Przecież ty zawsze chciałaś tłumaczyć, pisać”. Ale widocznie pasowałam do radia – po prostu nigdy nie miałam możliwości sprawdzenia się, a podczas tego konkursu okazało się,  że mam radiowy głos, dobrą dykcję, że całkiem nieźle sobie radzę z różnymi trudnymi zadaniami, które tam trzeba było wykonywać. I tak to radio zostało, zupełnie przypadkiem,  z ogłoszenia. A jak już tam trafiłam, to zostałam na 27 lat, choć cały czas miałam z tyłu głowy ten szwedzki, świadomość, że nie mogę tego języka zgubić, bo to jest mój potencjał. Na pewno chcę do niego wrócić, korzystać z niego, i na pewno chcę wrócić do pomysłu z tłumaczeniami. Pierwsze dziesięć lat w radiu było bardzo, bardzo trudne, wymagało redukcji wszystkich innych rzeczy do minimum. To jest praca całkowicie absorbująca. Wigilie, sylwestry, ciągłe dyżury, a do tego dwójka małych dzieci. Jakoś to życie musiałam zorganizować. Naprawdę nie miałam już czasu na nic więcej, dlatego oddałam się radiu, a każdą wolną chwilę spędzałam z dziećmi.

 


 

Bo jednak pisanie wymaga skupienia.

Barbara Gawryluk: Oczywiście. Nie było szans wówczas na coś innego, pojawiły się dopiero, kiedy trochę okrzepłam, kiedy poczułam się pewniej w  radiowym fachu. Dopiero po tych dziesięciu latach zaczęłam o sobie mówić „dziennikarka”–  wcześniej nie przyszłoby mi do głowy, żeby tak siebie nazywać. To wtedy zaczęłam myśleć, że może jeszcze coś, że jednak to radio nie wystarczy. Radio jest bardzo ulotne. Nic po mnie nie zostanie, pomyślałam. A jednocześnie moje  dorastające dzieci dawały mi do zrozumienia, czego brakuje w literaturze dziecięcej w Polsce. Szczególnie córeczka, która była absolutnym molem książkowym. Nauczyła się bardzo wcześnie czytać i bez przerwy był problem, że nie ma po co sięgnąć. Wchodziłyśmy do księgarni, to mówiła: „To mam, to mam, to mam”. Szłyśmy do biblioteki,  pani nie była w stanie dla niej znaleźć nic nowego. A ona, tak samo jak ja, lubiła bardzo książki przygodowe, o dzieciach, o zwierzątkach też, ale ważne było dla niej, żeby były przygody.

No i się zaczęło. Kiedy byli starsi, powtarzali: „Mamo, ty tak fajnie opowiadasz, może byś coś napisała. Mamo, ty powinnaś pisać takie książki, jakie nam opowiadałaś”. Bo ja im często opowiadałam różne historie. Oprócz tego przywoziłam książki ze Szwecji. Nastały nowe czasy – znowu miałam paszport i wiedziałam, że muszę wyjechać, by ratować język, który przez lata zszedł na dalszy plan. Pojechałam kilka razy, zabierałam zresztą ze sobą dzieci. Przywoziałam wówczas sporo książek. Rozkładaliśmy je i czytałam je dzieciom od razu, przekładając tekst na bieżąco, a one śledziły ilustracje. Widziałam, jak to działa. Pamiętam nadal, jak czytaliśmy wspólnie Alfonsa Åberga, czyli Alberta Albertsona. Były takie książeczki o Misiu Bamse, które nie są przetłumaczone do tej pory na język polski, a które moja córeczka po prostu uwielbiała. To wszystko prowadziło mnie do podjęcia decyzji: trzeba wrócić do pomysłu na tłumaczenia, do tego pomysłu z lat studenckich. Wtedy był na to dobry moment, bo zaczynały powstawać nowe wydawnictwa, zaczęło się w ogóle inaczej dziać w tym świecie wydawniczym w naszym kraju. Przetłumaczyłam książkę dla młodzieży, która wygrała jakiś konkurs w Szwecji – podpowiedziano mi w wydawnictwie, że tak właśnie trzeba szukać materiału. Z tą książką, Grą w śmierć Stefana Casty, obeszłam chyba z dwadzieścia wydawnictw. Wszędzie  odsyłano mnie z kwitkiem, że za trudna, że za poważne problemy. W końcu udało mi się do niej przekonać wydawnictwo Ossolineum, które wówczas publikowało taką serię dla nastolatków.

Mnie się wtedy wydawało, że wreszcie otwiera mi się świat – jak już mam pierwszą przetłumaczoną i wydaną książkę, to teraz wszystko ruszy. Nic nie ruszyło. Miałam kolejną serię przywiezioną ze Szwecji, niesamowicie tam popularną. Do dziś nie została przełożona na język polski. Chodziłam z próbkami tłumaczeń od wydawcy do wydawcy i wszyscy byli na nie, bo „Szwedzkie książki to są jakieś takie inne, to się polskim dzieciom nie spodoba”. No i załamałam się. Pamiętam, że to trwało około dwóch lat. Nikt ode mnie nic nie chciał.  Wtedy wymyśliłam sobie, że dobrze – skoro nie chcecie tłumaczeń, to ja w takim razie spróbuję pisać swoje książki właśnie w takim stylu. I napisałam. To jest bardzo śmieszne, bo najpierw napisałam chyba z dziesięć opowiadań, które wysłałam na konkurs organizowany przez pisemko „Miś” dla młodszych dzieci. Nic w tym konkursie, nawet wyróżnienia, nie dostałam. Oczywiście, że na początku trochę się załamałam, myślałam, że może w takim razie to jednak nie jest kierunek dla mnie. W końcu podczas jednych z pierwszych Targów Książki w Krakowie obeszłam  z tymi opowiadaniami stoiska około dziesięciu wydawnictw. Po tygodniu odezwało się jedno z nich z decyzją: wydajemy.

I to była moja pierwsza książka – o wziętym ze schroniska piesku Kaktusie, którego właścicielami byli mali Weronika i Wojtek. Historia opowiadała, o jak wielu rzeczach należy pamiętać, kiedy decydujemy się na to, by pies ze schroniska zamieszkał w naszym domu. To były takie króciutkie wesołe opowiadanka, z których cześć napisałam czerpiąc z życia: ta Weronika to była moja Agatka, ten Wojtek to był mój Jacek.  A pies, w rzeczywistości jamnik, w książce był kundlem. To zaskoczyło. Potem już poszło – wydawca chciał kolejną, i kolejną, i kolejną. W którymś momencie zgłosiło się do mnie wydawnictwo Zakamarki i Katarzyna Skalska, która to wydawnictwo założyła, z informacją, że wie o mnie od attaché ambasady szwedzkiej w Polsce, którą ja doskonale znałam. Była to Mika Larsson, wcześniej dziennikarka. Poznałyśmy się w zawodzie, ale ja bardzo dużo jej opowiadałam o mojej miłości do książek dla dzieci, że ich nie mamy w Polsce, że tak brakuje tych współczesnych autorów. Ona wiedziała o tej mojej idée fixe. I kiedy Katarzyna Skalska wraz z wydawnictwem Zakamarki szukała jakiejś współpracy z ambasadą szwedzką, Mika jej o mnie powiedziała. Od tego czasu tłumaczę książki dla wydawnictwa Zakamarki.

 

 

Czyli te wszystkie światy znowu się połączyły i wciąż cały czas się przenikają.

Barbara Gawryluk: Gdyby nie było dziennikarstwa, nie byłoby książek dla dzieci. Gdyby nie było książek dla dzieci, nie byłoby tłumaczeń, i tak dalej. To się cały czas przeplata. Jestem w tej chwili w takiej sytuacji, że to wydawcy się do mnie zwracają z propozycjami. Zaczęło się od wydawnictwa Zakamarki, dla którego przetłumaczyłam całą serię Martina Widmarka, ale też Moni Nilsson o takim śmiesznym chłopcu, który ma na imię Tsatsiki, dla troszkę starszych dzieci. Absolutnie genialna seria i cieszę się, że mam do przetłumaczenia jeszcze jeden, ostatni tom. I to już tak jest, że jak człowiek się na tym rynku odnajdzie i zaistnieje, to potem się już zgłaszają następni. I dlatego mam tłumaczenia i dla Wydawnictwa Literackiego, dla wydawnictwa Dwie Siostry, dla wydawnictwa EneDueRabe. W każdym z tych ważniejszych mam jakiś tytuł, jakąś serię, którą dla nich przetłumaczyłam. Stąd się bierze ta olbrzymia liczba tytułów na mojej liście projektów.

Czy jest Pani w jakimś kontakcie z twórcami, z autorami książek, które Pani przetłumaczyła?

Barbara Gawryluk: Tak, absolutnie, oczywiście, że tak. W tym dzisiejszym świecie wszystko jest  łatwe. Po pierwsze – przez media społecznościowe. Ci twórcy, którzy mieszkają w Szwecji, prowadzą bardzo podobne życie do naszych autorów tworzących dla dzieci. Bo człowiek, który pisze albo ilustruje książki dziecięce, nie siedzi cały czas za biurkiem, prawda, i pisze, wymyśla albo tłumaczy, tylko większą część roku spędza w podróży, na spotkaniach z czytelnikami. Szwedzi tak samo funkcjonują, oni też lubią kontakty z dziećmi, a wydawcy polscy bardzo dbają o to, aby przyjeżdżali na spotkania do Polski z czytelnikami. W związku z tym, kiedy przyjeżdża ktoś, kogo książki przekładam, to naturalnym jest, że się spotykamy. Bardzo często tłumaczę takie spotkania, jako dziennikarka uwielbiam też prowadzić  takie wydarzenia i w związku z tym, naturalnym sposobem, mam i utrzymuję bliskie relacje z autorami.

Właściwie poznałam chyba wszystkich pisarzy, których książki tłumaczyłam. Zaprzyjaźniłam się z Martinem Widmarkiem, pokochałam też absolutną miłością Moni Nilsson, która jest twórczynią serii o Tsatsiki, ponieważ jest to postać niezwykle kolorowa, cudowna, otwarta, zupełnie zwariowana. Mama piątki dzieci, które są już teraz dorosłe, babcia jakiejś szalonej gromady wnuków, spędzająca z nimi wakacje na wyspie. My dwie czujemy, że jesteśmy bratnimi duszami, tym samym kierujemy się w życiu. Co więcej, spotkały nas w życiu podobne porażki – czasem bardzo trudne, z których jednak udało nam się wyjść cało i dalej trwać i żyć, być aktywnymi kobietami. To są fantastyczne, absolutnie fantastyczne przyjaźnie.

 

 

Czy czytelnicy podsuwają Pani pomysły na projekty książkowe, tłumaczeniowe?

Barbara Gawryluk: Tak. Jeszcze nie odpowiedziałam Pani na pytanie, jak to jest na spotkaniach z dziećmi. Bywa bardzo różnie – wszystko zależy, jakie dzieci na nie przychodzą. Czasem przynoszą  całe listy pytań na kartkach, a to może oznaczać, że pani w szkole je dyktowała. Bardziej lubię pytania spontaniczne, które wynikają z rozmowy, ze spotkania z dziećmi. Czasem jest też tak, że dzieci są wyciszone, wolą słuchać. Wtedy więcej im czytam, opowiadam, pokazuję obrazki. Staram się mieć ze sobą zawsze prezentację, żeby pokazać bohaterów – jak jest duża grupa, to pokazywanie książki z ilustracjami trochę mija się z celem. Bardzo często dzieci proszą, pytają o ciąg dalszy: „Czy będzie drugi tom przygód świnki Tutu? A czy będzie ciąg dalszy przygód pieska Kaktusa? A czy Pani napisze coś...?” I tak dalej. Ale też poddają pomysły. Wtedy wiem w oka mgnieniu, co czytają, co je interesuje.

 

Co w ich głowach siedzi?

Barbara Gawryluk: Zawsze mam pewien problem: nie mogę spełnić wszystkich życzeń. Pamiętam, że parę lat temu była moda na wampiry. Wtedy zawsze na każdym spotkaniu padały pytania: „Czy Pani napisała jakąś książkę o wampirach?”. Więc odpowiadałam, że niestety nie, bo ja nie umiem zmyślać. A książki o wampirach są to książki zmyślone, bo wampirów nie ma. Takiej powieści nie umiem napisać, nie napisałam i nie napiszę.

Sporo dzieci, zwłaszcza tych starszych, czyta fantasy, zatem kiedy mam z nimi spotkanie, zawsze zaczyna się dyskusja o światach zmyślonych, o jakichś nadrealnych historiach. Wtedy też mam dla nich odpowiedź: „Przykro mi, ale ja takiej książki nie napiszę, bo sama nie bardzo lubię i też nie umiem tak opowiadać. Nie umiem wymyślać innych światów. Dla mnie ważny do opowiedzenia jest nasz świat – ten, w którym żyjemy. Taka klasa jak wasza, taka Marysia, co tu siedzi, albo taki Piotrek, który przed chwilą zadawał pytanie, i wasza Pani, która was tutaj przyprowadziła, i wasza wioska, do której przyjechałam. To są historie, które ja opowiadam”. Wtedy wyciągam książkę W zielonej dolinie, którą napisałam rzeczywiście pod wpływem pobytu (i to weekendowego, a nie wakacyjnego) w niewielkiej, maciupeńkiej wiosce w Beskidzie Niskim, gdzie dzieci zupełnie mnie zachwyciły. Wyjechałam stamtąd zaczarowana historią tamtego miejsca, dziećmi, które mówiły, że tu jest im najlepiej, choć mają trzy kilometry do autobusu, pokazywały mi, gdzie chodzi się zobaczyć sarenki i gdzie trzeba uważać, bo pełzają żmije. Napisałam właśnie taką książkę W zielonej dolinie, o której wielu ludzi mówiło, że to takie polskie Bullerbyn. Na spotkaniach autorskich zaczynamy po takim wprowadzeniu rozmawiać o tym, gdzie jest lepiej mieszkać, w mieście i czy na wsi? Wtedy schodzimy z tych tematów około fantasy.

 

 

A jaki jest Pani stosunek do takich spotkań literackich? Czy Pani lubi podróżować w te odległe miejsca?

Barbara Gawryluk: Samo podróżowanie średnio lubię, ale spotkania, kontakt z czytelnikami – uwielbiam, zwłaszcza te w małych miejscowościach. Każdy autor literatury dziecięcej, każdy ilustrator pani powie, że wymarzone spotkanie jest takie: mała miejscowość, biblioteka (nie szkoła) i grupa trzydzieściorga, czterdzieściorga dzieci. Dlaczego? Po pierwsze – jesteśmy wśród książek, a nie na sali gimnastycznej, gdzie natychmiast wszystko siada. Jesteśmy blisko siebie, rozmawiamy, ja widzę każdą buzię i jestem w stanie zapamiętać imiona, mamy bezpośredni kontakt. Dzieci się wtedy lepiej koncentrują i o wiele lepiej uczestniczą w spotkaniu, po prostu. Rozmowa wtedy jest rzeczywiście o książkach, uczestnicy słuchają i wciągają się w historie, które im opowiadam. Z kolei ja widzę po ich buziach, jak wchodzą w te opowieści. To są wymarzone spotkania, po których człowiek wychodzi naładowany dobrymi emocjami. Ja dostaję adrenaliny, ogromnego przypływu szczęścia. Uwielbiam to, bo wtedy wiem, po co piszę. Dzieci podchodzą, przytulają się, często podrzucają tematy.

Myślę, że one czują się wtedy bardzo bezpiecznie.

Barbara Gawryluk: Myślę, że tak. One widzą, że ja je poważnie traktuję, że są dla mnie partnerami w rozmowie. To jest dla dzieci ważne. Umówmy się: różnie to bywa i w domu, i w szkole. W domu mogą być pomiatane, w szkole mogą mieć bardzo złą sytuację.

I są infantylizowane. Dla nich istotne może być, że w Pani książkach to one są bohaterami, że to jest ich świat, ich rzeczywistość, a nie zmyślone bajki.

Barbara Gawryluk: One są poważnie traktowane, one są współbohaterami razem z dorosłymi. Mają takie przygody, o których każdy marzy, choć nie zawsze są możliwe do zrealizowania – niestety czasem dorośli stawiają szlaban. Dzieci przychodzą często po takim spotkaniu i podpowiadają tematy. Mam dwie książki. które napisałam dzięki podpowiedziom dzieci, jedna z nich przemieniła się w czterotomową wręcz sagę. Tytuł jest wiele mówiący: Moje Bullerbyn. Temat tej książki podpowiedział mi chłopczyk, który na spotkaniu był z babcią, co było wyjątkowe – najczęściej dzieci przychodzą z nauczycielką, często docierają też rodzice, bo na przykład dziecko ma indywidualne nauczanie. Po spotkaniu podszedł do mnie chłopczyk z tą babcią i zapytał: „Czy Pani mogłaby napisać taką książkę, w której rodzice wyjeżdżają za granicę do pracy?”. To był ten okres, kiedy sporo ludzi wyjeżdżało na Zachód do pracy i w Polsce pozostawały tzw. eurosieroty. Temu chłopczykowi było bardzo trudno, nie mógł sobie poradzić z tą sytuacją; rodzice zostawili go z dziadkami i wyjechali za granicę za chlebem. I on tak nie mógł tej sytuacji znieść, że we mnie szukał jakiegoś ratunku, jakiegoś wsparcia. Opowiedział mi o sobie.

Potem całą długą, powrotną drogę myślałam o tym chłopczyku. W następstwie tego spotkania stwierdziłam, że napiszę taką historię, która będzie miała  jednak pozytywny wydźwięk. Rodzice też muszą wyjechać do pracy, ale nie wyobrażają sobie, że mogliby zostawić w Polsce swoje dzieci. Poruszam trochę inny temat, asymilacji i adaptacji dzieci w nowej kulturze. W moje książce dziecko z Polski trafia do innego kraju, do innej kultury. Nie zna języka, nie ma przyjaciół. Musi wszystko za sobą zostawić. Natalka, bohaterka tej historii, chodzi do drugiej klasy, kiedy dowiaduje się od rodziców, że musi z nimi wyjechać do Szwecji. Tę serię zawdzięczam tamtemu chłopcu.


 

Przez całą naszą rozmowę przewijał się motyw podróży, kształtował się pewien proces przechodzenia z jednej roli w drugą, schodzenia czasem z obranego kursu i powrotu na niego po pewnym czasie. Czy nowym przystankiem są książki dla dorosłych?

Barbara Gawryluk: Nigdy nie myślałam, aby pisać dla dorosłych. Książki dla dzieci to moja pasja, mój świat. Ja będę pisać dla dzieci. Niemniej jednak kilka lat temu powstał pomysł na biografię Wandy Chotomskiej; to był pomysł mój i Gabrieli Niedzielskiej, jej agentki, która współpracowała też ze mną. Pomysł narodził się na przystanku autobusowym. Wyszłyśmy obie z domu Wandy Chotomskiej, którą odwiedziłyśmy z życzeniami urodzinowymi. Powiedziałam wtedy do mojej agentki: „Taka szkoda, że nie ma żadnej dobrej książki o Wandzie. Ona ma tyle do opowiedzenia: takie fantastyczne życie do opisania, tyle historii. Że też nikt tego jeszcze nie spisał”. A moja agentka na mnie popatrzyła: „No to na co czekasz? Kto ma to napisać, jak nie Ty? Ale Gabrysiu, ja nie piszę dla dorosłych, ja piszę książki dla dzieci”. „Ale jesteś dziennikarką i wiesz, jak to zrobić”.

Tak powstała ta książka, która nie jest właściwie biografią, a wywiadem z Wandą Chotomską, efektem wielokrotnych spotkań. Kiedy była już bardzo chora,  przestała  jeździć na spotkania z dziećmi, nagle zrobiła jej się masa wolnego czasu i spędzała godziny na dzieleniu się wspomnieniami. W ten sposób pracowałyśmy prawie dwa lata, spisując wszystko. Tak powstała moja pierwsza książka dla dorosłych, czyli Wanda Chotomska: nie mam nic do ukrycia. Potem, trochę z rozpędu, wydawnictwo Marginesy zaproponowało mi napisanie książki o polskiej szkole ilustracji, która ma tytuł Ilustratorki, ilustratorzy. Te dwie książki dla dorosłych dołączają do mojego dorobku. Obie nadal poruszają bliskie mi tematy – pisania i tworzenia dla dzieci.

 


 


Rozmawiała: Alicja Głuszek
Fotografie: Elżbieta Oracz - Zobacz fotoreportaż ze spotkania z Pisarką