Innymi tropami

Z Wiolą Sową rozmawia Joanna Zawierucha-Gomułka / Rzeczy Piękne



Wiola Sowa, jedna z najbardziej utalentowanych polskich reżyserek filmów animowanych, wielokrotnie nagradzana w Polsce i za granicą, przyjęła zaproszenie do naszego projektu „Rzeczy Piękne”. W sferze jej zainteresowań znajdują się tematy uniwersalne, które dotyczą kondycji ludzkiej natury, związków międzyludzkich, narastających emocji i ich wpływu na nasze życie. Rozmawiamy z Artystką o kształtowaniu się jej ścieżki zawodowej i ważnym aspekcie badawczym, który wyznacza sobie w pracy twórczej. Z filmów Wioli wybrzmiewa piękno formalne w warstwie treści, obrazu i dźwięku, dlatego nie możemy się doczekać nowego dzieła tej wybitnej reżyserki, które właśnie powstaje w Krakowie.

 


Wiola Sowa podczas pracy przy wieloplanie. 

Rzeczy Piękne: Opowiedz nam, czym się zajmujesz.

Wiola Sowa: Zajmuję się filmem animowanym, ale realizuję również filmy mixed media, mieszając animację z dokumentem i fabułą. Motywacją do tworzenia filmu jest temat, który pojawia się jako szereg nurtujących mnie pytań, domagających się odpowiedzi. Dotyczą one różnych sfer: relacji partnerskich i społecznych, fascynacji wizualnych: plastycznych i performatywno-teatralnych oraz obsesji dźwiękowych i muzycznych. Istotnym elementem jest również wyzwanie realizacyjne, nowy (dla mnie) sposób pracy, żeby się umozolić, szukając rozwiązania dla zamierzonego efektu. Tego „ducha innowatora”, komplikującego życie, najbardziej w sobie nie lubię, jednak bez tego robienie filmów w ogóle by mnie nie interesowało.

Po który gatunek filmowy sięgasz najczęściej i dlaczego?

Wiola Sowa: Kiedy pojawia się pomysł na film i podejmuję decyzję co do rodzaju filmowego, w którym zostanie zrealizowany, nie czuję się skrępowana żadną preferencją i z chęcią wykraczam poza animację. Są jednak pomysły, które mogą powstać wyłącznie jako filmy animowane ze względu na bardzo specyficzny sposób obrazowania i całkowicie odmienny język filmowy, niemożliwy do zrealizowania w fabule czy dokumencie. Dlatego animacja to ciągle zdecydowanie mój ulubiony rodzaj filmowy.

Gdzie szukasz tematów do swoich filmów?

Wiola Sowa: Tematy, po które sięgam, są w gruncie rzeczy dokumentalne. Czerpię z obserwacji, zdarzeń, z opowiadań i przeżyć realnych osób. Fokus skierowany jest zawsze na konkretnego człowieka i jego indywidualne doświadczenie, którego charakter jest jednak uniwersalny. Akcent położony jest na emocjonalną stronę bohaterów. Tematy własne (bo są też takie, które do mnie przyszły), tworzą coś w rodzaju punktów podsumowujących jakąś część życia. Jedni piszą pamiętniki, inni prowadzą blog, ja robię filmy.


Przygotowanie do malowania.

Sięgnijmy w przeszłość. Opowiedz nam, jak dorastałaś i podejmowałaś pierwsze, ważne kroki artystyczne.

Wiola Sowa: Wychowałam się w rodzinie samych kobiet. Byłyśmy jedyną taką rodziną na osiedlu. Moje dzieciństwo uważam za bardzo szczęśliwe, nie czułam, by czegoś mi brakowało. A jednak teraz, kiedy jestem dorosła, gdy widzę czasem relację ojca z córką, pojawia się we mnie taka myśl, która jest zdziwieniem, że ja tych uczuć zupełnie nie znam.

Moja mama jest bardzo samodzielną osobą, zawsze taka była i tak nas wychowała. Gdy po szkole podstawowej wysłała mnie do liceum plastycznego na drugi koniec Polski, było jasne, że to będzie dla mnie dobre – i było. Nowy Wiśnicz był wyjątkowym miejscem, miejscem magicznym. Budynki szkoły całe w pracach uczniów: ceramiczne płaskorzeźby i rzeźby, portyki wokół drzwi (bądź po prostu na ścianie, jakby drzwi były magicznie ukryte), stiukowe płyty nagrobne na ścianach korytarzy, atlasi więksi od uczniów, a z okien widok na zamek i piękny pagórkowaty pejzaż. Do tego wspólne życie w internacie. Gdy się czyta o grupach artystycznych, które zaistniały gdzieś w świecie, to miały one bardzo często charakter, który można by nazwać doświadczeniem życia w komunie. Kiedy ludzie tworzą bardzo bliskie relacje ze sobą, takie przyjacielskie, to jest w tym zawsze ogromny potencjał. Takim właśnie miejscem było PLSP (Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych) w Nowym Wiśniczu, na swoją miarę oczywiście.

Potem były studia – kolejny i chyba ważny etap w Twoim życiu?

Wiola Sowa: Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie wybrałam ze względu na film animowany. Choć brałam pod uwagę studia w Szkole Filmowej w Łodzi, to w tamtym momencie czułam, że potrzebuję w dalszym ciągu gruntownego kształcenia artystycznego. Do Szkoły Filmowej i tak trafiłam – na studia doktoranckie.

Na ASP studiowałam na Wydziale Grafiki. Mimo, że pracownie warsztatowe omijałam szerokim łukiem, to byłam zdecydowanie „skażona” grafiką. Do dziś objawia się to miłością do tekstur, ziarna i ograniczonej palety barw.

Pracownia Animacji była wtedy jeszcze w epoce analogu. W czasie pięciu lat studiów pojawiły się pierwsze komputery Amiga, ale generalnie realizowaliśmy filmy na taśmie 35mm. Mój film dyplomowy „Pomiędzy nami” powstał na czechosłowackiej kamerze Cinephone z 1926 roku. Nie wiem jak trafiła do pracowni, ale mogła pamiętać czasy Urbańskiego (Kazimierz Urbański – reżyser filmów animowanych, założyciel pracowni filmu animowanego na ASP Kraków – przyp. aut.). Studenci pracują na niej do dzisiaj.

Film „Pomiędzy nami” (2000 r.) zachwycił publiczność i krytyków. Wyróżniono go podczas 5. edycji Ogólnopolskiego Festiwalu Autorskich Filmów Animowanych, zdobył też Nagrodę Specjalną za walory artystyczne na 9. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym „Etiuda” w Krakowie. To dużo jak na początek drogi artystycznej.

Wiola Sowa: To właśnie „Pomiędzy nami” jest takim pierwszym punktem podsumowującym moje doświadczenia. Film w prosty sposób obrazuje odmienność partnerską, ujawniającą się w sytuacji tworzenia związku. Czas liceum, a szczególnie czas studiów, to był właśnie taki moment zawiązywania się związków. Gdziekolwiek się spojrzało, tworzyły się pary, rozpadały się i tworzyły nowe.

O czym opowiadasz w „Refrenach”?

Wiola Sowa: W „Refrenach” (2007), debiucie profesjonalnym, podejmuję temat doświadczenia macierzyństwa w samotności, a także powtarzalności losu w kolejnych pokoleniach. Można powiedzieć, że w jakiś sposób rozliczam się z rodziną. Nie jest to zbyt oryginalne, ale najwyraźniej potrzebne, skoro (teraz już to wiem) prawie każdy w taki czy inny sposób to robi. Filmowcy w filmach, artyści w sztuce, etc.

Natomiast ten film jest bardzo ważny z innego powodu – z powodu podjętych wtedy przeze mnie decyzji artystycznych. W nim widać wszystkie moje fascynacje i obsesje, które powracają w kolejnych projektach, znajdując dla siebie za każdym razem nową formę artystycznego wyrazu. W „Refrenach” ukształtował się mój język filmowy.

Jaka jest konstrukcja tego obrazu?

Wiola Sowa: Film składa się z wielu elementów: strony wizualnej, inscenizacyjnej i operatorskiej, muzyki i dźwięku (w tym dialogu). Zróżnicowane podejście do tych elementów decyduje o tym, jak opowiedziana jest historia. W „Refrenach” uwidoczniło się kilka fascynacji: pierwsza – dotycząca sposobu opowiadania ruchem i rytmem tego ruchu (trochę kontemplacyjnie), druga – dotycząca sposobu komponowania i kadrowania scen, trzecia – to praca z głosem w funkcji dialogu (który dialogiem w ścisłym rozumieniu tego słowa nie jest), z dźwiękiem i muzyką. Z filmu na film się to wszystko rozwija, ale nie mam na myśli stricte ewolucji, lecz raczej rodzaj eksploracji możliwości.

Który z tych etapów jest najbardziej wymagający?

Wiola Sowa: Paradoksalnie najdłużej trwa praca nad scenariuszem. Najpierw są to luźne zapiski na kartkach, temat, szkic historii. Coś wymyślam, potem na kolejnej kartce temu zaprzeczam i tak w kółko. Kiedy jest tego już za dużo, czytam i porządkuję przepisując do komputera. Tutaj powstaje treatment, potem scenariusz, a raczej kilka wersji scenariusza, i wtedy to drukuję, tnę na paski i składam z tego nową wersję. A potem jest jeszcze wiele, wiele kolejnych wersji.

Kiedyś znalazłam w pokoju zakurzony rulon, to był mój scenariusz w fazie: selekcja wydarzeń w paskach przyklejonych do bristolu, o którym zdążyłam już zapomnieć. Zaglądam do środka, a tam totalnie przestrzenna instalacja, bo paski poprzyklejane były tylko jednym bokiem, a drugim „fruwały” w różnych kierunkach. Pomyślałam wtedy, że to najdziwniejsza forma scenariusza jaką w życiu widziałam, z wydarzeniami umieszczonymi w „tubie czasoprzestrzeni”.

Potem są eksplikacje, moodboard, pierwsze projekty i równolegle decyzje inscenizacyjne oraz dźwiękowo-muzyczne. To się jakoś tak pojawia razem, chociaż wynika z bardzo różnych inspiracji i też jest rozłożone w czasie.

Jak rozwija się Twoje myślenie o inscenizacji, układaniu poszczególnych scen?

Wiola Sowa: Strona wizualna jest zawsze wypadkową inspiracji konkretnym artystą bądź nurtem (Utamaro, Hashiguchi Goyõ, Will Barnet, Edward Steichen, Édouard Boubat, Zofia Rydet). Natomiast najważniejszą inspiracją rozwijającą moje myślenie o inscenizacji, rytmie scen, ruchu postaci i znaczeniu pojedynczego gestu jest teatr, a w szczególności teatr tańca (Compagnia Mossoux-Bonté, Pina Bausch, Jan Fabre, Alain Platel, Krystian Lupa). Ponieważ teatr posługuje się ruchem wykreowanym, tutaj JAK jest równie istotne, a czasem istotniejsze od CO, bo to JAK decyduje o emocjach. Dokładnie tak samo jest w filmie animowanym.
Fascynacja głosem ma swoje źródło również w emocjach, bo to właśnie ludzki głos działa na nas najbardziej emocjonalnie. Wrażliwość na rytm i barwę głosu ma swoje przełożenie na myślenie o dźwięku i muzyce. To ewoluuje w kolejnych filmach, przybierając coraz to nowe formy: od onomatopei, przez alikwoty i melizmaty po wielogłos. Podobnie instrumentarium muzyczne kieruje mnie coraz bardziej w stronę, którą mój zaprzyjaźniony dźwiękowiec określił żartobliwie mianem „muzyka plemienna”. Choć ogólna koncepcja jest inicjowana przeze mnie, to jednak decydujący wpływ na ten etap ma współpraca z kompozytorami i sound designerami. W przypadku filmu jest to szczególny rodzaj inspiracji. Podejmuję współpracę z operatorem, aktorami, kompozytorem, dźwiękowcem, a te osoby, wykraczając poza moje oczekiwania, obdarowują mnie czymś, co pojawiło się zupełnie niespodziewanie. Taki rodzaj inspiracji przez przypadek, jednak wynikający z wysokiego poziomu artystycznego tych osób.

Kiedyś wydawało mi się, że jestem raczej samotnikiem i że najlepiej będę się czuła w pracy izolującej mnie od ludzi. Nie wiedziałam, że lubię pracować w zespole. Teraz nie wyobrażam sobie, że mogłabym pracować nad filmem sama. Zmagać się w pojedynkę, to by było prawdziwe nieszczęście!

Twój debiut reżyserski „Refreny” z 2007 r. z sugestywną muzyką Leszka Możdżera przyniósł Ci bardzo dużo nagród międzynarodowych. Jakie towarzyszyły Ci wtedy emocje? Czy te nagrody dały Ci szansę na realizację nowych planów zawodowych?

Wiola Sowa: „Refreny” przyniosły dużo nagród, ale też, co ważniejsze, możliwości podróży. Pozwoliło mi to zobaczyć, w jakim świecie żyję, pomogło zobaczyć Polskę z dystansu. Generalnie pomogło nabrać dystansu do wielu rzeczy. Byłam wtedy w wieku 35-40 lat. To taki czas, kiedy różne sprawy się w życiu weryfikuje. Czas bardzo dynamiczny zawodowo, ale również prywatnie – emocjonalnie. Czas przyciągania i odpychania. To wtedy zaczął powstawać scenariusz „XOXO pocałunki i uściski”, choć sam film powstał kilka lat później.

„XOXO pocałunki i uściski” to sensualna opowieść erotyczna, która w mistrzowski sposób prezentuje Twoją wrażliwość twórczą, Twoje wielkie możliwości reżyserskie i warsztatowe. Akcja, obraz, muzyka dopełniają się harmonijnie, tworząc przepiękny obraz filmowy. Powikłane relacje partnerskie wzmacnia ruch, taniec, ekspresja cielesna. Opowiedz nam o pracy nad tym filmem.

Wiola Sowa: Muszę tu przyznać, że bezpośredni bodziec do podjęcia tematu wcale nie wynikał z filozoficznych przemyśleń, lecz był to wynik urażonej dumy podczas pewnej kolacji… Ale zacznijmy od początku. Na zaproszenie Sayoko Kinoshity, dyrektor Festiwalu Filmów Animowanych w Hiroshimie, razem z kilkorgiem innych reżyserów (Candy Kugel – USA, Otto Adler – Szwajcaria, Nikola Jaquet – Francja i Kotaro Sato – Japonia) robiliśmy selekcję filmów do programu konkursowego. Pewnego wieczoru, przy kolacji, Sayoko pokazała nam prace swojego przyjaciela Toshio Saeki, który tworzy grafikę erotyczną (nawiązującą do ukiyo-e). Nigdy wcześniej nie widziałam takich prac i musiałam mieć dziwną minę, bo Otto powiedział „Don’t watch it, you’re pale.” Otto jest moim bardzo dobrym przyjacielem, a jednak, żeby przykryć moje zmieszanie, odpowiedziałam mu, że jestem po prostu zmęczona męskim punktem postrzegania zmysłowości. Otto na to, że w takim razie powinnam sama zrobić film o erotyce. Najpierw się obraziłam, zmierzyłam go wzrokiem, który miał w zamyśle strzelić w niego piorunami, a po powrocie do Polski zabrałam za pisanie scenariusza.

Choć początek był zabawny, to praca nad tematem, a potem filmem, była trudna, ponieważ założenia artystyczne, które sobie postawiłam, były skomplikowane. To miał być film o nieumiejętności tworzenia bliskich więzi, o uczuciach, które wszyscy nazywamy miłością, a które z miłością nie mają nic wspólnego. O zmysłowym postrzeganiu cielesności, która sama w sobie zmysłowa nie jest. Konstrukcyjnie miał być rodzajem spektaklu, w którym widz pozostaje w roli obserwatora, nie utożsamia się z bohaterami. Łączył trzy rodzaje tańca, w których jest odmienny kierunek ekspresji: synchro dance – „ja dla was”, taniec towarzyski – gdzie tancerze są dla siebie nawzajem i contact dance, w którym, powiedzmy, „ja doświadczam”. Muzyka i dźwięk podkreślały cielesność obrazu.
 

Jakie reakcje wywołuje „XOXO” u widzów?

Wiola Sowa: Uwielbiam patrzeć na reakcje widzów w kinie. „Refreny” były filmem, na który publiczność reagowała bardzo spontanicznie. Zdarzyło się nawet, że ktoś wybiegł za mną z sali kinowej, by podzielić się swoimi odczuciami. Z „XOXO” jest inaczej. Ten film wywołuje w widzach sprzeczne emocje. Jest trudny ze względu na nagość, ale przede wszystkim trudny ze względu na temat trójkąta. Każdy z nas doświadczył bycia w takim czy innym trójkącie i zawsze temu towarzyszą bardzo skomplikowane, mieszające się ze sobą uczucia. Ten film jest o doświadczeniu bardzo powszechnym, ale jest to też film o pożądaniu. To taki film, który potrzebuje dojrzałego widza, a ponadto własne doświadczenia bardzo rzutują na jego odbiór.

Nad czym teraz pracujesz?

Wiola Sowa: Właśnie rozpoczynam pracę nad nowym filmem pt. „Dwie Marie”. To projekt filmu, który nie podsumowuje jakiegoś konkretnego etapu, tak jak poprzednie filmy, ale docenia to, co jest w jakimś sensie niedoceniane – miłość męża do żony, miłość ojca do dzieci.

Głównym bohaterem będzie mężczyzna (to dla mnie nowość, do tej pory zawsze to były kobiety). To ma być film o współczesnym mężczyźnie, który ma dwóch synów, żonę, którą kocha i kolejne dziecko w drodze. Ma też motor – Harley Davidson 833. Bardzo lubię ten scenariusz, choć, gdy komuś opowiadam, o czym będzie, to w pewnym momencie słuchaczowi ściska się serce. Ale w filmie tak musi być, protagonista musi cierpieć. Od strony realizacyjnej to duże wyzwanie, ponieważ film będzie realizowany w dwóch formatach: jako klasyczny film i jako kontent cinematic VR. Najbliższe dwa lata będą bardzo pracowite.


Reżyserka podczas pracy nad nowym filmem pt. „Dwie Marie”.

Co motywuje Cię do robienia kolejnych filmów i podejmowania nowych wyzwań?

Wiola Sowa: To dręczące mnie pytania, dotyczące różnych zagadnień, motywują mnie do robienia filmów.

Po skończeniu filmu większość odpowiedzi zostaje znaleziona i w tym momencie przestaje mnie on interesować. Film zostaje sam, dla widza, nieświadomego moich dylematów. Tymczasem ja mam już w kieszeni nową listę pytań. Jest taka scena w filmie „Pokój z widokiem” Jamesa Ivory’ego, gdy młody Georg Emerson, opuszczając swój pokój w pensjonacie w Wenecji, wraca, by odwrócić obraz, na którego rewersie napisał swoje credo: „?”. Ile razy oglądam ten film, tyle razy wiem, że to jest o mnie. Całe życie trwam w permanentnym stanie zapytania.

A ja jako wielbicielka Twojej twórczości trwam w permanentnym stanie oczekiwania na kolejny Twój film.

Dziękuję, Wiolu, za rozmowę!

 



Rozmawiała: Joanna Zawierucha-Gomułka / Rzeczy Piękne
Fotografie: Bartosz Cygan © Rzeczy Piękne / Zobacz fotoreportaż ze spotkania z Reżyserką